W ostatnich dniach trzyma się mnie humor całkiem wisielczy.
Wpadłam w tym tygodniu do dawno nie widzianej rodziny S.
Kiedyś bywałam tam o wiele częściej i chętniej niż obecnie.
Może dlatego, że patrzyłam na wszystko nieco optymistyczniej.
Może dlatego, że i oni podchodzili do wielu spraw bardziej jasno.
A teraz mam wrażenie, że trochę kombinują, nie mówią nic wprost.
Wrzesień zaczął się ponuro, deszczowo, chłodno.
Wciąż słyszałam narzekania na nie-pogodę, że brzydko i paskudnie.
A ja, łapałam się na tym, że te szarości i deszcz, już mi nie przeszkadzają.
Dziś, jest ciepło i słonecznie, chyba już wszyscy są zadowoleni taką aurą.
Dziś przed południem pojechałam do P.
Z jakąś przykrością patrzę jak to miasto podupada.
Tak wiele można by tam jeszcze zrobić, uatrakcyjnić.
Jest wręcz przeciwnie - miasto jakby zaczyna straszyć.
Zupełnie jakby nie chciało i nie opłacało się nic tam robić.
[Z P. przywiozłam kilka zebranych z chodnika kasztanów].
Kocham kasztany miłością wielką :-) Wciąż mnie cieszy, kiedy uda mi się znaleźć taki nierozłupany, w zielonej skorupce!
OdpowiedzUsuńKasztany mają swój niepowtarzalny urok. Kojarzą mi się z wrześniem.
OdpowiedzUsuń